Reportaż Adama Zadwornego cofa nas do początku lat ’90, kiedy w styczniową noc sztorm na Bałtyku zatopił prom Heweliusz. Historię tę poznajemy od bliskich osób, które tej nocy zginęły, a także z relacji nielicznych ocalałych. Największa katastrofa morska w historii polskiej żeglugi staje się opowieścią konkretnych ludzi, przez co przeżywamy ją razem z nimi. Zadworny przytacza relacje osób, które przez pogodę nie zdążyły na prom, a także tych, którzy znaleźli się tam przez pomyłkę, jak jeden z członków załogi, który miał płynąć tydzień później. Godzina po godzinie śledzimy losy promu, który nazywany był pływającą trumną, w którym usterki były maskowane, problemy techniczne lekceważone, a wymogi bezpieczeństwa traktowane z dużą nonszalancją. Czytamy wspomnienia rozbitków, czekających w tratwach ratunkowych na pomoc, wpadających do lodowatej wody, oglądających śmierć kolegów. Obserwujemy przepływ informacji o katastrofie, opieszałość polskich służb i razem z autorem zadajemy pytanie: czy tej tragedii można było uniknąć?
Po dramatycznym opisie wstrząsających wydarzeń Zadworny szczegółowo opisuje procesy, śledztwa, powoływanie komisji do zbadania okoliczności katastrofy. Nadal nie otrzymujemy odpowiedzi. Poznajemy dalsze losy ocalałych, a także wdów po ofiarach – nie tylko marynarzach, ale także kierowcach. W śledztwo angażowały się inne kraje – między innymi Szwecja, Węgry. Kierowcy, pływający na Heweliuszu przyznawali, że nigdy nie byli instruowani, jak postępować w przypadku alarmu na promie. Mimo zapewnień załogi wątpliwe jest, by dostarczono na pokład pas ratunkowy dla córeczki jednego z kierowców.
Autor do ostatniej strony odkrywa kolejne sekrety – może gdyby było ich mniej, historia Heweliusza byłaby o wiele mniej dramatyczna?
You must be logged in to post a comment.